WOJNA JEST STRASZNA

80 lat temu Niemcy bez wypowiedzenia wojny najechały na Polskę. Pierwsze bomby spadły na mieszkańców Tczewa.
O godz. 4.34 – trzecia eskadra 1. zbombardowała przyczółki mostu kolejowego w Tczewie.
O 4.40 – I dywizjon 76 pułku Luftwaffe rozpoczął bombardowanie Wielunia.
O 4.45 – niemiecki pancernik „Schleswig-Holstein” rozpoczął ostrzał Polskiej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte. Potem była już cała Polska, a wśród nich Blachownia.

Jak ten czas wspomina jedna z mieszkanek Ostrów?

Tatuś przyszedł do nas w nocy i powiedział, że trzeba uciekać, bo na wsi mówią, że bandy ukraińskie mordują Polaków. Rodzina ze wsi Lubitów, u której przebywaliśmy od początku września 1939 roku też nam mówiła – my was nie wyganiamy, ale lepiej uciekajcie, bo zaczynają się tu dziać straszne rzeczy. I tak po ponad dwóch miesiącach wróciliśmy do Ostrów.

Wojna i strach dla jednej z mieszkanek Ostrów zaczęły się 1 września. Miała wtedy siedem lat.

To był piątek. Mamusia przygotowała mi ubranko do szkoły. Razem z koleżankami przeżywałyśmy pójście pierwszy raz do szkoły. Owszem słyszało się od starszych o jakieś wojnie, że Niemcy mogą nas napaść, ale nam w głowie była szkoła. I stało się, niestety. Rano 1 września usłyszeliśmy głośny warkot, dziwny huk. Wyszliśmy przed dom i na niebie, od strony lasów herbskich, zobaczyłam dużo samolotów. Leciały dość wysoko. Jeszcze dobrze się im nie przyjrzałam, a już ktoś do nas strzelał z tych samolotów. Tatuś z przerażeniem wybiegł na podwórko, pochwycił nas w locie i niemal wrzucił do domu, zakazując wychodzenia na dwór. Nie pamiętam, by hitlerowskie samoloty zrzucały na nasze domy bomby. Tatuś mówił, że pewnie lecą zbombardować jakieś ważne obiekty nie tylko wojskowe: dworce, mosty, urzędy czy drogi.

Z samego rana w pierwszym dniu wojny w Ostrowach rozpętała się straszna panika. Jakiś kolejarz powiedział, że na stacji będzie podstawiony wagon, żeby ludzie się pakowali, bo lada moment będą tu hitlerowcy. Wieść o wagonie rozeszła się błyskawicznie.

W popłochu moi rodzice pakowali dobytek. Kołdry, pierzyny, ubrania, podręczne walizki to co może się przydać, bo nie wiadomo czy tu wrócimy. Ciocia Hela Rokosa z dwumiesięcznym dzieckiem, rodzina Kierachów czyli ciocia, wujek i ich dwie córki w moim wieku oraz nasza rodzina. Przerażenie, pośpiech, pakowanie i ta myśl, że zostawiamy schorowaną babcię. Mój Boże została sama. To było straszne uczucie, że trzeba było zostawić kogoś bliskiego. Zostawiliśmy też kozy, króliki i kury.

Mała stacyjka w Ostrowach szybko zapełniała się ludźmi.

Na dworzec rzeczywiście podstawili nam wagon. Wszyscy myśleli, że to będzie jakiś osobowy, dla ludzi, a tu podciągnęli wagon towarowy, w dodatku odkryty. Ale nikt nie patrzył na warunki tylko pakował się do wagonów, bo nadlatywały kolejne eskadry samolotów z krzyżami na skrzydłach. W panice gromadziliśmy się tam jak bydło, byle tylko uciekać. Na szczęście szybko odjechaliśmy w kierunku Częstochowy, a potem dalej. Co rusz stawaliśmy na jakichś stacjach, gdzie dosiadały się kolejne rodziny. Z opowieści rodziców wiedziałam, że jedziemy gdzieś na wschód w kierunku Ukrainy. Jechaliśmy kilka dni z wieloma postojami. Za nami został front.

Przeprawa przez Bug.

Zatrzymaliśmy się na jakiejś stacji przed wielka rzeką. Rodzice mówili, że to Bug. Tam spotkaliśmy wojsko polskie. Żołnierze mówili „gdzie wy jedziecie z takimi małymi dziećmi”. Wiem, że właśnie ci mundurowi przeprawili nasze rodziny przez rzekę i dalej musieliśmy sobie radzić. Pociąg dalej nie jechał. Od mundurowych dostaliśmy wóz konny wojskowy z takim zadaszeniem z materiału. Jako, że tatuś mój umiał mówić i po niemiecku i po rosyjsku więc w drodze było łatwiej cokolwiek załatwić. Pamiętam, że jakieś panie całowały mojego tatę po rękach i nogach prosząc, aby mogły zostać z nami, bo on zna języki, a one same nie przeżyją. Rzeczywiście tatusiowi jakimś Boskim zrządzeniem udawało się dogadać i z hitlerowcami i sowietami.

W okolicy 6-7 września rodziny z Ostrów dojechały do Kowla, kiedyś była to polska miejscowość, dzisiaj należy do Ukrainy.

Gdy dojeżdżaliśmy do Kowla z daleka widzieliśmy coś czego do dzisiaj nie mogę zapomnieć. Niebo w ogniu i okropny huk spadających bomb. Gdy po dłuższym czasie dotarliśmy do samego miasta widziałam przerażające widoki. Zniszczony duży dworzec kolejowy. Szyny od bomb były powyginane na wszelkie strony. Na torach i drogach leżało mnóstwo ciał zabitych ludzi. Widok straszny. Osoby bez rąk, bez głów i nóg. Tam tak naprawdę zobaczyłam jak straszna jest wojna. Okropność . ….

Droga do Lubitowa.

W Kowlu zajęli się nami Ukraińcy. Przetransportowali nas do małej wsi Lubitów. Porozwozili rodziny po domach. I tu pierwszy raz zobaczyłam co to jest bieda. W jakich warunkach żyją ludzie. To był straszny widok. Ludzie mieszkali jakiś w lepiankach obok bydła. Bieda straszna, a mieszkańcy wspaniali. Ukraińcy przyjęli nas niezwykle życzliwie. Niemal wyrywali polskie rodziny do swoich domów. „Prochod do mene, ne ne do mene prochod” – przekrzykiwali się. Przed domy wynosili jedzenie. Częstowali nas. Miejscowi tylko patrzyli, zabrać Polaków do swoich domostw. Całowali nas, błogosławili dzieci, cieszyli się naszą obecnością. Dzielili się tym, co mieli. Niestety cały czas mówili w języku ukraińskim i wielu Polaków nie mogło ich zrozumieć. W nocy, gdy nas gospodyni układała do spania (szkoda, że nie pamiętam ani jej imienia, ani nazwiska) dzieli się nawet posłaniem.

Przez ponad dwa miesiące rodziny, które dojechały do Lubitowa, pomagały w pracach polowych. Zbierali dynie i owoce. Kobiety pracowały w obejściu, przy gospodarce, gotowały posiłki.

I tak z rodziną Rokosów i Kierachów przeżyliśmy ponad dwa miesiące pod Kowlem. Pamiętam, że do tej wioski trafiły jakieś paniusie z Warszawy. Nic nie umiały zrobić przy sobie. Ani ugotować, ani wyprać, nic kompletnie. Były tak bezradne, że nawet nie potrafiły nabrać wody ze studni. Damulki warszawskie chcąc się wkupić i przypodobać miejscowym dały młodym Ukrainkom koszule nocne i bieliznę. Te któregoś dnia ubrały się w te stroje poszły na jakąś wieczorną potańcówkę. Ubaw był po pachy. Ukrainki wyglądały komicznie. To był jedyny wesoły akcent tych tragicznych dni.

Potem przyszły złe wieści. Do wsi docierały informacje, że jakieś bandy ukraińskie w sąsiednich wsiach w nocy mordowali polskie rodziny. Ludzie musieli uciekać.

Rodzina ukraińska, u której przebywaliśmy niemal od początku września 1939 roku, też nam mówiła – „My was nie wyganiamy, my się cieszymy, że jesteście u nas, ale lepiej uciekajcie, bo zaczynają się dziać straszne rzeczy”. Nic nie rozumiałam. Najpierw nas przyjmowali z otwartymi ramionami potem wyganiali. A jeszcze gdzie indziej zabijali. Jednej nocy spakowaliśmy się i cicho wyjechaliśmy wozami konnymi z powrotem w kierunku Polski. I znowu jechało nas kilka rodzin. Droga powrotna była strasznie ryzykowna. Bo i Niemcy i Rosjanie nie lubili Polaków. Gdy jechaliśmy jeszcze po stronie ukraińskiej widziałam jak Rosjanie prowadzili do niewoli Niemców. Mimo że granica III Rzeszy ze ZSRR była ustanowiona 17 września to jeszcze w listopadzie żołnierze tych dwóch stron prowadzili z sobą okropne walki. Jedni i drudzy nie mieli dla siebie litości. Rosjanie, którzy nienawidzili hitlerowców za naloty i bombardowania ich wsi i miasteczek, byli okrutni od Niemców. Momentami aż było mi ich żal.

We wspomnieniach naszej bohaterki, listopad 1939 roku był chłodnym i mokrym miesiącem.

Mimo że nasz wóz, ten podarowany przez żołnierzy, był z zadaszeniem jechaliśmy w okropnych warunkach. Pamiętam chłód i wszystko przemoczone. Pierzyny, poduszki, ubrania wszystko zawilgocone. Jechaliśmy niemal cały czas z drobnymi postojami. Chcieliśmy jak najszybciej znaleźć się w Ostrowach. Na wozie jechaliśmy my czyli dzieci i kobiety, które zmieniały się z mężczyznami. Ktoś zawsze szedł na piechotę obok wozu, bo wojskowa furmanka była za mała dla wszystkich. Jak ten koń dał radę nas ciągnąć tyle kilometrów dziennie?

I znowu musieli przeprawiać się przez Bug. Najpierw nie chcieli ich przepuścić Sowieci, a potem Niemcy. I znowu znajomość języków przydała się w trudnych chwilach.

Do Ostrów dojechaliśmy szczęśliwie gdzieś w połowie listopada. Wprowadziliśmy się do swojego domu przy dzisiejszej ul. Księżycowej. Niestety po nowym roku kazano nam się wynosić do drewnianego domu przy dzisiejszej ul. Żwirki i Wigury. Mieszkaliśmy tam w kilka rodzin. W naszym pierwszym domu okupanci urządzili zakład fryzjerski dla swoich i Polaków. Każdy z osobnym wejściem. W Ostrowach było kilka ważnych dla Niemców urzędów.

Przy dzisiejszej ul. Pocztowej mieścił się urząd pracy. Tu musieli się meldować młodzi, zdrowi i silni mężczyźni, którzy byli wywożeni na roboty do Niemiec. Kobiety brali do kopania okopów. Latem całe rodziny z dziećmi chodziły do lasu. Bo Niemcy nałożyli obowiązek na każdą rodzinę uzbierania 10 litrów jagód. Kto nie uzbierał był wywożony do obozu.

Przy obecnej ul. Częstochowskiej mieściła się tajna Policja Państwowa Gestapo.

Na rogu dzisiejszych ulic 1-Maja i Częstochowskiej mieściła się Komenda Żandarmerii, gdzie esesmani w piwnicy i w pomieszczeniach stajni przetrzymywali Żydów. Polacy też tam trafiali. Nie raz słyszałam okropne głosy bitych ludzi, od których gestapowcy próbowali wyciągnąć jakieś zeznania.

Okropieństwo jak tam strasznie torturowali ludzi. Zdarzało się, że ktoś nie wytrzymywał przesłuchania i bicia i wyskakiwał z okna z pierwszego piętra.

Dzisiejsza ulica M.S. Curie była zamknięta. Tylko dla Niemców. W domu doktora Tarnawskiego mieszkał komendant gestapo i kilku innych ważnych hitlerowców. Na końcu ul. Księżycowej mieściła się szkoła dla niemieckich dzieci. Gdy dzieci wieźli w takim osłoniętym wozem nikt z miejscowych Polaków nie mógł nawet zbliżyć się w domach do okien.

Epilog
Babcia przeżyła wojnę. Po naszym powrocie jakiś czas jeszcze razem mieszkaliśmy w Ostrowach, a potem wyjechała do córki do Boronowa. Co zostawiła mi wojna? Straszne wspomnienia. Do dzisiaj nie oglądam żadnych filmów wojennych, bo wracają okropne sceny. Najczęściej te z dworca w Kowlu i ci zabici ludzie. Widoki nie do zapomnienia, choć to tyle lat już minęło od wojny. Wszystko to chwilami widzę. Dziękuję Bogu, że nasza rodzina ocalała z tej wojennej pożogi. Nikt nie zginął. Jakoś nam się szczęśliwie udało przeżyć straszną wojnę.


Dodatek
( Komendantem gestapo w Blachstadt był kpt. Mathias Christiansen pochodzący z północnych Niemiec. Człowiek ten dokonał wielu zbrodni. Odpowiedzialny był m.in. za zamordowanie 10 niewinnych zakładników w Gnaszynie. Zbrodniarz dożył spokojnie swoich dni w Hamburgu jako handlowiec. Na zdjęciu, które pochodzi ze zbiorów Pana Zbigniewa Biernackiego, właściciela Antykwarni Niezależnej w Częstochowie po lewej stronie siedzi żona zbrodniarza hitlerowskiego. Zdjęcie zrobiono w Blachowni na terenie posiadłości, należącej do doktora Longina Tarnawskiego przy dzisiejszej ul. M.S. Curie.)


Zdjęcia pochodzą z prywatnych zbiorów i internetu